sobota, 27 września 2008

Coś wisi w powietrzu...coś mruczącego :)

Moje marzenie posiadania własnego, mruczącego pluszaka spełniło się. Zamieszkała ze mną kocia panienka o wdzięcznym imieniu Leila, rasy Maine coon. Z rasą tych największych kotów domowych spotkałam się w internecie, ale tak naprawdę zakochałam się, kiedy zobaczyłam je na żywo. Leila ma teraz 6 miesięcy, a jest wielkości największego dachowca, jakiego widziałam, a będzie tak dwa razy większa, bo to jeszcze kociak :) Jest podrośnięta gęstym futrem i wygląda jak gigantyczny szynszyl, którego zresztą przypomina w dotyku. To był zresztą jeden z głównych kryteriów wyboru kota: miał być miłą, mechatą "nią" :)
Pragnieniem posiadania kota zaraziłam mojego przyjaciela P., ktory już co prawda od dawna wzdychał, że chętnie...ale na okazjonalnym wzdychaniu się kończyło. Jeden link na stronę kociej hodowli i jakimś magicznym sposobem ( do tej pory nie wiem, jakim, bo P. nie należy do przesadnie spontanicznych osób) w przeciągu 2ch dni 3miesięczny błękitny rosyjski kocurek stał się szczęśliwym posiadaczem uszczęsliwionego P. :)
Ponieważ wirusy mają to do siebie, że lubią się rozprzestrzeniać i często zaraża się nimi swoich najbliższych, kolejną ofiarą jest moj drogi Pasqud. Dokonał on zakupu brata Leili z tej samej hodowli. Legolas jest - w przeciwieństwie do swojej bardzo wygodnej siostry - kotem ascetycznym. Od trzech dni, ignorując przygotowane dla niego legowisko i drapak, siedzi pod szafą:> No cóż upodobania są różne.
Ciekawa jestem czy i kto padnie kolejną ofiarą strasznego wirusa :>

Brak komentarzy: